|
Deadline #01, czyli kreatywna ścieżka zdrowia
|
Wkrótce w mieście wydarzy się coś niezwykłego. Cała seria dziwnych i niewytłumaczalnych zdarzeń, których tylko pozornie nic ze sobą nie łączy. Deadline to najbardziej tajemniczy sposób na rozwijanie swoich twórczych zdolności. To zupełnie nowa miejska rozrywka, która jest czymś więcej, niż tylko rozrywką.
Społeczność wtajemniczonych zostaje zaangażowana w szereg krótkich akcji, dzięki którym mają okazję dać upust swojej kreatywności oraz sprawdzić się w sytuacjach wymagających kilku innych umiejętności oraz zachowań. W tajemnicy przed innymi tropią to, co nieoczywiste, czerpią z tego, co ich otacza i wspólnie oraz każdy z osobna tworzą coś niezwykłego. To trochę jak ścieżka zdrowia: idziesz z punktu do punktu i wykonujesz rozmaite ćwiczenia, tylko, że tym razem nie ćwiczysz ciała, lecz kreatywność i inne umiejętności psychospołeczne.
Chcemy rozwijać swoją twórczość i przełamywać kolejne bariery, jednak często przekładamy to na później, szukamy bardziej sprzyjających okoliczności na zrealizowanie tych planów. Te okoliczności właśnie nadeszły. Nadszedł czas, żeby wyznaczyć sobie deadline.
W projekcie możesz brać udział samemu albo w grupie. Co będzie potrzebne? Odpowiednie nastawienie, trochę drobnych oraz okulary przeciwsłoneczne. Jeśli jesteś zainteresowany udziałem w projekcie, to wyślij maila na adres kb1985@gmail.com. Pozwoli to na oszacowanie liczby uczestników i ułatwi kwestie organizacyjne.
Nie pytaj o nic, wszystko wyjaśni się na miejscu. Pojaw się w niedzielę 10 października 2010 roku pod Rotundą i nie daj po sobie poznać, że na coś czekasz. Nie szukaj nas, to my znajdziemy Ciebie. Przed godziną 19:00 załóż okulary przeciwsłoneczne. To będzie dla nas znak, że jesteś wtajemniczony. Oczekuj kogoś z naszych ludzi, kto podejdzie do Ciebie i dyskretnie przekażą Ci kartę z dalszymi instrukcjami, a następnie zniknie gdzieś w tłumie przechodniów. A jakiś czas później nadejdzie deadline...
Do zobaczenia na miejscu akcji. Następna odsłona w przyszłym miesiącu!
Podsumowanie akcji
     
10.10.10 to data, która zostanie zapamiętana jako dzień, w którym miała miejsce pierwsza odsłona Deadline – projektu, który wniósł ogromny powiew świeżości na warszawskie ulice.
     
Choć pierwsze pomysły związane z tym projektem narodziły się w mojej głowie już kilka lat temu (od tamtej pory rzecz oczywiście wielokrotnie ewoluowała), to jednak aż do ostatniej chwili nie mogłem mieć pewności, co z tego wszystkiego wyniknie i czy projekt wypali. Oczywiście krzepiące i napawające optymizmem były kolejne zgłoszenia, które napływały mailowo oraz na Facebooku, więc od jakiegoś czasu mogłem być spokojny przynajmniej o frekwencję, jednak wciąż nie mogłem mieć pewności, w jaki sposób tak specyficzne wydarzenie, jakim jest Deadline, zostanie odebrane przez jego uczestników – frekwencja to przecież nie wszystko. Marzyło mi się coś, co zaangażuje mieszkańców miasta tak jak flash moby w roku 2003, albo Urban Playground w 2005 i z ogromną radością muszę stwierdzić, że najwyraźniej się to udało. Atmosfera na Deadline #01 przerosła moje najśmielsze oczekiwania!
     
Trudno jest pisać podsumowanie projektu takiego jak ten, ponieważ jego integralną częścią jest tajemnica, więc nie chciałbym, żeby niniejszy tekst miał charakter relacji skrupulatnie opisującej wszystko minuta po minucie. Niech pozostanie tutaj nutka niedopowiedzenia dla tych, którzy nie zjawili się na miejscu akcji. Poza tym są pewne doświadczenia, które trudno jest oddać za pomocą słów i myślę, że uczestnictwo w projekcie Deadline jest jednym z nich – o tym się nie powinno czytać, tego trzeba doświadczyć na własnej skórze.
     
Na tak udaną akcję w ogromnym stopniu składali się świetni ludzie! To dzięki Waszemu podejściu do sprawy mogliśmy się tak świetnie bawić. Potrafiliście wyczuć konwencję, wtopić się w nią i wspólnymi siłami budować klimat Deadline. Próżno szukać tak rewelacyjnego tłumu kreatywnych, otwartych i pozytywnie nastawionych do rzeczywistości osób. Tego dnia naszym elementem rozpoznawczym stały się przywdziewane po zmroku okulary przeciwsłoneczne, które wielu z Was miało na sobie nie tylko podczas rozpoczęcia, ale także w innych momentach projektu, co nie było wymogiem, ale świetnie pokazywało, z jaką lekkością i entuzjazmem potraficie bawić się podczas tak nietypowej akcji.
     
Jestem pod wrażeniem tego, w jaki sposób odebraliście pierwszą odsłonę projektu Deadline. To jak tłumnie stawiliście się na miejscu akcji oraz jak wiele pozytywnych komentarzy zostawiliście w sieci po jej zakończeniu jest naprawdę niezwykle motywujące oraz utwierdzające w przekonaniu, że praca nad przygotowaniem tej inicjatywy miała sens. Nie sposób ustosunkować się tutaj do każdego spośród wielu Waszych barwnych komentarzy, ani ich tutaj zacytować, dlatego pozwolę sobie na zbiorcze podziękowanie za Wasze entuzjastyczne podejście do sprawy - dzięki, jesteście mistrzowską ekipą! Byle tak dalej!
     
Widok tak wielu świetnie bawiących się osób oraz Wasze pozytywne komentarze w sieci po zakończeniu akcji, to najlepszy prezent, jaki można otrzymać w podziękowaniu za Deadline #01. Mam nadzieję, że kolejna odsłona tego nietypowego projektu da Wam równie dużo funu, co ta, od której to wszystko się zaczęło.
     
Skoro już mowa o kolejnych odsłonach, to myślę, że upłyną one pod znakiem dwóch liter E – elastyczności oraz ewolucji. Te elementy wydają się być integralną częścią projektu Deadline, który ze względu na swój niezwykle płynny charakter, w naturalny sposób może poddawać się zmianom, przez co Deadline, którego będziemy doświadczać za jakiś czas, może być czymś zupełnie różnym od tego, z czym mieliśmy styczność podczas pierwszej odsłony tego projektu. Choć działamy w obrębie pewnych ram, to jednak nie wszystkie z nich są sztywne. Tu wszystko jest możliwe. To w końcu emanujący kreatywnością projekt Deadline.
     
Jeśli chce się budować coś nowego, co jest czymś więcej, niż tylko jednorazową inicjatywą, to trzeba działać w sposób konsekwentny. Tekst zapowiedzi oraz materiał filmowy promujący drugą odsłonę projektu powstały jeszcze zanim Deadline #01 się rozpoczęło. Zgodnie z planem miały pojawić się w sieci jeszcze tego samego dnia, zaledwie kilka godzin po tym, jak pierwsza akcja dobiegnie końca. Tak też się stało. Konieczne było jedynie wzbogacenie filmiku o kilka ujęć z Deadline #01 i jeszcze zanim powstało niniejsze podsumowanie, wszyscy wtajemniczeni już mogli zapoznać się z zapowiedzią kolejnej odsłony projektu.
     
W materiałach promujących projekt starałem się nie ujawniać swojej tożsamości. Mojej twarzy nie było widać na filmie zapowiadającym akcję, nie będzie widać jej również na zdjęciach, które umieszczę na facebookowym koncie projektu Deadline. Staram się grać w tę grę, pozostawać w konwencji i ukrywać się za zasłoną tajemnicy, choć pewnie wielu z Was i tak już wie, kim jestem. W końcu po sieci krążył mail, który został wysłany przez listę mailingową, z której informuję o innych swoich akcjach. Niektórzy mogli rozpoznać mnie również bezpośrednio na miejscu akcji. Pewnie za jakiś czas będę grał w pełni w otwarte karty, ale póki co nie będę ujawniał jeszcze czyja twarz kryje się pod kapturem. Niech ci, którzy nie wiedzą (czyli zapewne większość z Was), nadal nie wie. Tak będzie ciekawiej.
     
Teraz bardzo krótko o poszczególnych misjach Deadline #01. Kolejne akapity będą trochę jak puszczanie oczka do tych, którzy wiedzą, w czym rzecz, znają treść poszczególnych karteczek rozwieszonych tamtej nocy na ulicach miasta, podczas gdy dla całej reszty wiele rzeczy może być tutaj niezrozumiałych, albo ze względu na ich dwuznaczność, mogą przywodzić na myśl odmienne skojarzenia. Cóż, tak to już jest, gdy chce się pisać o tajemniczym projekcie, nie zdradzając jednocześnie zbyt wiele z tej tajemnicy.
     
Rozpoczęcie akcji, które było zarazem pierwszą misją, przebiegło niezwykle spektakularnie i niewątpliwie było czymś przepięknym. Pod budynkiem Rotundy zawsze ktoś stoi i na kogoś czeka, ale wyobraź sobie, że tego dnia było tam znacznie więcej ludzi niż zwykle i nagle, choć jest już po zmroku, na oczach kolejnych osób zaczynają pojawiać się okulary przeciwsłoneczne. To wtajemniczeni, którzy przyodziewają rekwizyt będący ich znakiem rozpoznawczym. Niektórzy stoją w grupach, inni indywidualnie. Ktoś rozmawia, ktoś po prostu obserwuje otoczenie, a osoby postronne mogą się jedynie zastanawiać, co tutaj się właściwie dzieje.
Nagle kilka osób rozproszonych pośród ludzi w okularach zakłada na głowę kaptury, wyjmuje skądś zadrukowane kartki z napisem „Deadline #01” i zaczyna je rozdawać. Postacie w kapturach przemieszczają się w kilkusetosobowym tłumie, podchodzą do każdego, kto ma na sobie okulary przeciwsłoneczne i bez słowa wręczają kartkę z instrukcjami. Później okaże się, że zakapturzona czwórka rozda równo 165 takich kartek.
     
Dystrybuowanie instrukcji przebiega niezwykle spokojnie. Wtajemniczeni w okularach przeciwsłonecznych cierpliwie stoją na chodniku i kolejno dają się zauważyć postaciom w kapturach. Niektórzy stoją gdzieś na uboczu i zachowują się do tego stopnia niepozornie, że zostają wypatrzeni i swoje kartki otrzymują dopiero wtedy, gdy w okolicy zrobi się już nieco luźniej. Nikt nie wyłamuje się z konwencji zmowy milczenia, każdy mniej lub bardziej cierpliwie czeka na swoją kolej, a przypadkowi przechodnie mają nie lada orzech do zgryzienia, próbując rozwiązać zagadkę i odpowiedzieć sobie na pytanie, o co tu właściwie chodzi.
     
Kilkaset metrów dalej, w pobliżu budki telefonicznej na placyku przy stacji metra Świętokrzyska, zaczyna pojawiać się coraz więcej osób. Z perspektywy przechodniów wygląda to nie mniej dziwnie, niż wydarzenia pod Rotundą. Oto niespodziewanie kilkusetosobowy tłum wykazuje ogromne zainteresowanie pewną budką telefoniczną. Wokół niej kłębi się niemały wianuszek ludzi. Niektórzy z nich wciąż mają na oczach okulary przeciwsłoneczne. Jednych bardziej interesuje karteczka przyczepiona z tyłu budki, inni starają się wejść do środka, skąd biorą jakiś niewielki przedmiot. Wnętrze budki przeżywa prawdziwe oblężenie. Ten nietypowy widok przyciąga kolejnych gapiów, co tylko potęguje efekt. Ktoś z uczestników tego całego zamieszania wskakuje na znajdującą się tuż obok skrzynkę elektryczną. Inni przepychają się przy budce albo biegają w jej pobliżu we wszystkich kierunkach. Na płytach chodnikowych spowitego w półmroku, rozświetlonego jedynie słabym światłem placyku, pojawiają się kolejne napisy kredą. To słowa, wyrażenia i zdania, które wtajemniczeni zapisują tu z jakiegoś powodu.
     
Podczas gdy budka telefoniczna wciąż przeżywa ogromne oblężenie, część osób już kieruje się do stojącego w pobliżu słupa ogłoszeniowego. Wianuszek ludzi próbuje odczytać treść przyczepionej do niego kartki. Ci, którzy odchodzą, zaczynają się rozglądać, naradzać ze sobą. W rękach pojawiają się telefony komórkowe, widać błyski fleszy, ludzie mówią coś o Napoleonie, koniu i innych rzeczach, które przypadkowego obserwatora wprawiłyby w zdumienie. Skoro już same rozmowy postaci w okularach byłyby w stanie wywołać taki efekt, to jak niewtajemniczeni musieli zareagować na dziwne konstrukcje akrobatyczne, które niespodziewanie zaczęły pojawiać się wszędzie wokół. Choć dominowało zdziwienie i dezorientacja, to jednak u niektórych zainteresowanie połączone z otwartością były na tyle duże, że sami również włączyli się w nasze działania (wnioskuję to na podstawie jednego z maili, które otrzymałem już po zakończeniu projektu). Przez kilka minut ten fragment miasta wyglądał prawdziwie przedziwnie. Wokół co jakiś czas dało się zauważyć ludzi na ludziach - w parach, trójkach, czwórkach. Byli też ludzie na elementach przestrzeni miejskiej, takich jak słupki, ogrodzenia, skrzynki elektryczne. Widok był wprost surrealistyczny. Wszędzie pełno telefonów komórkowych z aparatami, błysków fleszy, a wszystkie te dziwne i nietypowe wydarzenia zupełnym przypadkiem (zauważyliśmy to dopiero po jakimś czasie) wyświetlają się na ogromnym telebimie zamontowanym akurat tuż obok stacji metra Świętokrzyska. Surrealistyczny widok, przedziwna zagadka dla kogoś, kto funkcjonuje poza Deadline #01.
     
Kilka minut później prawdziwy tłum gromadzi się w niewielkim zaułku przy jednym z wejść na stację metra Centrum. To uczestnicy projektu Deadline, którzy próbują dostać się do jednej z dwóch zawieszonych tam kopii instrukcji do misji numer cztery. To misja kolektywna. To nie pierwszy i nie ostatni raz, gdy ktoś w tłumie proponuje, żeby przeczytać treść karteczki na głos. Ktoś głośno zastanawia się, gdzie jest Pasaż Wiecha. Spod kaptura wyszeptuję właściwy kierunek. Tam będzie czekała karteczka z treścią misji numer pięć, ale tymczasem trzeba poczekać jeszcze kilka minut na rozpoczęcie misji kolektywnej. Tym razem wszyscy muszą wykonać swoje zadanie synchronicznie.
     
Pod Domami Towarowymi Centrum, na wysokości ulicy Chmielnej, znajduje się niedawno otwarty sklep odzieżowy. Dostać się można do niego jadącymi w górę ruchom schodami. Codziennie wieczorem spacerują przed nim setki osób, jednak tym razem może być to nieco trudniejsze. A może nie?
     
Ochroniarz ze sklepu i kilku innych niedowiarków przygląda się całej sytuacji, ale nie są w stanie wypatrzyć wiszącej na wysokości mniej więcej pięćdziesięciu centymetrów liny, ponad którą wszyscy dają krok. Jedni robią to od niechcenia, inni bardzo ostrożnie, z ogromnym zaangażowaniem. Dla niektórych jest ona tylko utrudnieniem, które pokonują czytając gazetę, albo wpatrując się w wyświetlacz telefonu komórkowego, podczas gdy inni bawią się całkiem nieźle przechodząc nad liną wielokrotnie w krótkim odstępie czasu. Są też tacy, którzy nie widzą jej wcale, ale przecież musi tam być, ponieważ w pewnym momencie ktoś się nawet o nią potyka i przewraca na ziemię. Jakiś czas później ktoś robi to samo. Ta lina zdecydowanie nie powinna tu wisieć! Większość osób na szczęście sprawnie przechodzi nad nią, stawiając po prostu wysoki krok. Są też tacy, którzy robią to wyczynowo – czołgając się, przechodząc pod nią albo wykonując spektakularny przeskok. W pewnym momencie kilka osób chwyta za linę i zaczyna nią obracać, tworząc w ten sposób gigantyczną skakankę, przez którą tłum zaczyna przeskakiwać. Gdy zabawa skakanką dobiega końca, lina wraca do swojej wyjściowej pozycji, pozostając na miejscu jeszcze przez jakiś czas.
     
Więc jak to było z tą liną? Wszystko wskazuje na to, że była rozciągnięta na całej długości chodnika, a jednak wiele osób zdawało się jej nie zauważać. Zaburzenia rzeczywistości? To nie może być błąd Matrixa, to musi być Deadline.
     
Wąska alejka odchodząca od Pasażu Wiecha miała nie więcej niż półtora metra szerokości i śmierdziała szczynami. Czasem trzeba nazwać rzeczy po imieniu. Poruszeni tym stanem rzeczy uczestnicy projektu Deadline tłoczyli się w niej, próbując przeczytać treść jednej z trzech kopii kartki z instrukcjami. To trudniejsze, niż mogłoby się wydawać, ponieważ w tym miejscu było jeszcze ciemniej, niż we wszystkich pozostałych. Mrok dawał się we znaki do tego stopnia, że w tym miejscu szczególnie pomocne było, wypróbowane przez niektóre osoby także w poprzednich punktach, oświetlanie ściany choćby słabo świecącą komórką. Przypadkowi przechodnie czasami zwalniali kroku i rzucali okiem na ten nietypowy widok, jakim niewątpliwie był tłum kilkudziesięciu osób krzątających się w pobliżu alejki, wciskających się do niej, bądź próbujących się z niej wydostać, co chwilę rzucających przy tym mniej lub bardziej subtelnymi uwagami na temat panujących tam warunków olfaktorycznych.
     
Kolejna misja była trudna do zaobserwowania, sfotografowania, czy sfilmowania. Uczestnicy projektu Deadline rozpierzchli się gdzieś po okolicy, poznikali w sklepach, fast foodach, przy witrynach kiosków. W głowie powtarzali jakieś słowa, a później myśleli o rozmaitych przedmiotach, szperali na półkach, oglądali asortyment sklepów, aż w końcu rzucali na ladę garść drobnych i wychodzili z tym, co uznawali za odpowiednie. Dla innych osób robiących akurat w tym momencie zakupy wyglądało to dosyć normalnie, co najwyżej ktoś mógł się zastanawiać (na przykład pani przy kasie), dlaczego grupa młodych ludzi kupuje po zmroku taką, a nie inną rzecz. W wielu przypadkach mogła to być dla takiej osoby sprzedającej pierwsza i zarazem ostatnia okazja, żeby zobaczyć tego typu osoby kupujące danego rodzaju przedmiot. Trochę enigmatycznie, prawda? Za dużo zaimków?
     
Celowo nie nazywam tutaj zakupywanych obiektów po imieniu, ponieważ ich różnorodność była naprawdę ogromna. Dementuję jednocześnie zasiane przez samego siebie pogłoski (które zresztą rozpuszczałem jedynie tu i ówdzie za kulisami, a nie tak wszem i wobec), że mam jakiś udział w zyskach poszczególnych punktów handlowych. Muszę też doprecyzować, że choć poszczególne obiekty często budziły zdumienie i rozbawienie innych uczestników, to jednak nie przesadzajmy z dziwacznością wspomnianych zakupów. Wielu wtajemniczonych kupowało przedmioty, które z całą pewnością zdarzyło im się już kiedyś w życiu nabyć. Ciekawym faktem (choć raczej oczywistym) jest to, że choć podczas zakupów wszyscy kierowali się tymi samymi kryteriami, to jednak weszli w posiadanie bardzo różnorodnych obiektów.
     
Warto podkreślić, że wtajemniczeni nie robili ze swoich zakupów tajemnicy. Wręcz przeciwnie, wykonywali telefony do różnych osób, czasem bardzo dobrze im znanych, a innym razem do takich, z którymi od dawna nie zamienili ani słowa, albo po prostu nie mieli odwagi się do niech odezwać. Podczas rozmowy telefonicznej nie tyle nie unikali, co wręcz czynili kluczowym elementem konwersacji kwestię dokonanego przez siebie zakupu. Tego, jak zareagowali ich rozmówcy, możemy się tylko domyślać, lecz z całą pewnością różnorodność zachowań była ogromna i zależała od zakupionego przedmiotu, tego, jakimi osobami są dany uczestnik oraz jego rozmówca, jakie relacje ich łączą, w jaki sposób została poprowadzona rozmowa, a także od wielu innych czynników, z których nie wszystkie da się przewidzieć.
     
W drodze do pewnego konkretnego pomarańczowego kontenera na śmieci, ustawionego gdzieś przy wejściu do Kinoteki (nie mylić z innymi kontenerami w okolicy), zauważam człowieka, który przeprawia się przez jedną z fontann. Wykazując się ogromnym poświęceniem zdjął buty, skarpetki i wszedł do wody. Zmierza w kierunku samego środka fontanny. Dopiero po chwili rozpoznaję w nim jedną z postaci w kapturze z początku projektu. Nie ma w tej sytuacji żadnej sprzeczności - taki już urok Deadline #01, że bycie postacią w kapturze i ciemnych okularach, nie wyklucza stania się później postacią w ciemnych okularach, lecz bez kaptura. Rozumiecie, co mam na myśli, prawda?
     
Jeśli ktoś ze zdziwieniem obserwuje, jak człowiek ten brodzi w wodzie po to, by dojść do samego środka fontanny i zostawić pomiędzy znajdującymi się tam rzeźbami dwa kubeczki szejków, to znaczy, że nie został wtajemniczony w detale misji numer sześć, które zostały wydrukowane na trzech kartkach przyklejonych do klap wspomnianego wcześniej kontenera. Tego wieczora ów kontener bije chyba swój rekord oglądalności. Nieczęsto zdarza się, żeby stało przy nim tak wiele osób. Osoby postronne przechodzące akurat w okolicy, wychodzące z kina, albo wchodzące do niego, z całą pewnością nie mają pojęcia, dlaczego ci wszyscy ludzie zgromadzeni są przy tym zazwyczaj budzącym małe zainteresowanie obiekcie i do tego zdają się w niego z jakiegoś powodu wpatrywać, zupełnie tak, jakby coś czytali. Niektórzy z nich mają przy sobie butelki z środkami czystości, paczki papierowych ręczników, tik taki, szczoteczki do zębów, maszynki do golenia, podczas gdy inni ubolewają nad tym, że swoje przedmioty zjedli (co wiąże się z pewnymi nowymi możliwościami, ale zarazem ograniczeniami, jeśli chodzi o misję, której szczegóły zostały opisane na kontenerze).
     
Jakiś czas później da się zauważyć osoby nerwowo rozglądające się wokół siebie, zwalniające przy krzakach, w zaułkach, wykonujące jakiś szybki gest i przyspieszające kroku. Pomiędzy gałęziami można natknąć się na puszkę z jedzeniem dla niemowląt, słoik wypełniony nieużywanymi torebkami z herbatą, a ja sam na własne oczy widziałem, jak do jednej z gałązek jakaś dziewczyna przywiązuje drobny przedmiot, który później okazał się być słomką. Natknąłem się też na grupę deadlineowiczów znaczących na chodniku pewien obszar kredą i umieszczających w nim otwarte opakowanie granulek do udrażniania rur (tak zwanego kreta), podczas gdy ktoś inny polewał je jakimś płynem z innej butelki (płynem do mycia naczyń?). W kontekście misji nazwałbym tę technikę najciemniej pod latarnią. A ta garść opisanych tu przedmiotów to zaledwie wierzchołek góry lodowej.
     
Te wszystkie obiekty, w tych wszystkich miejscach, nadawały okolicy specyficznego klimatu. Przez jakiś czas patrzyłem na rejony wokół Pałacu Kultury i Nauki, jak na przestrzeń, w której każdy przedmiot może mieć znaczenie i być rekwizytem, a nie tylko zwykłym obiektem, który po prostu się tutaj znalazł. To niezwykłe uczucie, gdy rozbijasz otaczającą Cię rzeczywistość na drobne elementy i zastanawiasz się, który z nich w danym miejscu najzwyczajniej w świecie, bez żadnych podtekstów i ukrytych znaczeń, po prostu się znajduje, a który jest fragmentem wszechobecnych działań społeczności Deadline'u.
     
Zaglądam do śmietnika, patrzę na puszkę z jedzeniem dla kotów i wzrok odrywam od niej dopiero wtedy, gdy zauważam, że jest już otwarta. Pędzę dalej, w poszukiwaniu następnej kartki z instrukcjami, a po drodze mijam kolejnych wtajemniczonych i przez cały czas mam świadomość, że od jakiegoś czasu cała okolica stała się czymś na kształt specyficznego pola minowego naszpikowanego tym, co byliby w stanie dostrzec jedynie wtajemniczeni, a często nawet i oni potrafiliby minąć dane miejsce i nie zobaczyć tego, czego w sumie z założenia i tak nie mieli zobaczyć. Zakręcone, prawda? Zapewne znowu przez tę ogromną liczbę zaimków i tajemnicy opakowywanej w kolejną tajemnicę. To po prostu Deadline.
     
Pewien słup ogłoszeniowy przy Alejach Jerozolimskich, stojący pomiędzy dwoma wejściami do Dworca Śródmieście, dla wielu osób okazał się celem trudniejszym do namierzenia, niż mogłoby się wydawać. Postacie w ciemnych okularach pojawiały się w różnych miejscach i przy różnych słupach - niektórych wywiało aż pod Dworzec Centralny. Tymczasem kartka z wytycznymi dotyczącymi kolejnej misji przez cały czas wisiała sobie pośród plakatów i czekała na wtajemniczonych. Co jakiś czas kolejna grupka odnajdowała właściwe miejsce, zatrzymywała się na chwilę przy odpowiednim słupie, po czym przemieszczała się dalej. Deadline #01 wciąż trwał.
     
Tej nocy wiele osób zostało zaczepionych na ulicy i wdało się w krótsze bądź dłuższe konwersacje. Tematy tych rozmów były zapewne bardzo różnorodne, a poszczególne osoby nie mogły wiedzieć o innych im podobnych oraz o fakcie, że z całą pewnością łączyło je z pozostałymi coś, czego być może nie byli nawet świadomi - przed chwilą przeszli przez drzwi. Nie, to nie był jakiś jeden, jedyny wybrany próg. Możliwości było wiele. Gdy zbliżali się do wyjścia (bądź wejścia) nie mogli nawet przypuszczać, że ktoś je przez cały czas obserwował. Być może nawet więcej niż jedna osoba i do tego nie były to jedyne obserwowane drzwi w okolicy. Tego wieczoru, zbliżając się do każdego progu, musiałeś liczyć się z tym, że być może jesteś obserwowany przez jedną z kilkuset osób, które nagle, zupełnie niespodziewanie, mogą ruszyć w Twoim kierunku by... A później nadszedł deadline na misję numer siedem.
     
Zaułek w pobliżu kina Atlantic. Pooblepianą plakatami ścianę rozświetlają lampy zawieszone nad bocznymi wyjściami z kina. Tutaj również pojawiają się wtajemniczeni. Raz na jakiś czas kilka osób podchodzi do ściany i pośród plakatów wypatruje tych właściwych kartek. To warunek konieczny poznania detali kolektywnej misji numer osiem, która miała być zarazem ostatnią podczas pierwszej odsłony projektu Deadline - w końcu do godziny dwudziestej pierwszej, czyli momentu zakończenia całej akcji, było już coraz mniej czasu.
     
Przez ostatnie kilkadziesiąt minut deadlineowicze byli raczej rozproszeni. Próżno było szukać prawdziwych tłumów, takich, jakie dało się zaobserwować bliżej początku akcji. Co jakiś czas można było natknąć się na pojedyncze osoby, lub kilkuosobowe grupy. Wszystko zmieniło się wraz z rozpoczęciem ostatniej tego wieczoru misji. Gdy wdrapałem się po schodach na „taras widokowy” nad placykiem przy stacji metra Centrum, moim oczom ukazał się ogromny tłum ludzi tworzących krąg. Pośród nich leżała sterta dziwacznych przedmiotów, pozostałości poprzednich misji. Osoby stojące w dosyć nierównym kręgu usiłowały złapać się za ręce. Żadnej z tych rzeczy nie było w planach. To, co działo się na placyku, miało w sobie więcej niż namiastkę chaosu, jednak zupełnie innego niż, ten, który spodziewałem się tam zobaczyć. Widocznie tak to już jest, że chaos z definicji bywa nieuchwytny i nieprzewidywalny.
     
Popatrzyłem na to wszystko przez kilka chwil, po czym zbiegłem na dół i dołączyłem do innych wtajemniczonych. W ręku miałem zapiski i wydruki, których przez poprzednie dwie godziny używałem podczas działań zakulisowych związanych z projektem (miniatury wszystkich kartek z misjami oraz harmonogram, zgodnie z którym pewna przemykająca przez miasto jak cień osoba miała pojawiać się w poszczególnych „punktach informacyjnych” na kilka minut przed uczestnikami i dbać o to, żeby wszystko było w porządku). Kartki te stały się dla mnie integralnym narzędziem realizowania ósmej misji. Gniotłem je i uderzałem nimi o rękę. W pewnym momencie dorzuciłem je do „stosu” spontanicznie ułożonego przez postacie w okularach. Po wykonaniu misji były całkowicie pogniecione i podarte.
     
Część ludzi biegało, inni coś krzyczeli, panował wszechobecny chaos. Gdyby nie fakt, że (uwaga, będzie kolejne mrugnięcie okiem do wtajemniczonych) wiele spośród tych osób w totalnie nieadekwatny sposób używało niektórych przedmiotów, to można by powiedzieć, że Deadline wyrwał się spod kontroli. Plan był taki, żeby po misji numer osiem akcja dobiegła końca, pozostawiając lekki niedosyt, ale najwyraźniej niedosyt ten był znacznie większy, niż można było się spodziewać.
     
Kroczyłem pośród tego chaosu i z dziwną mieszanką radości oraz niepokoju obserwowałem te ostatnie minuty Deadline #01. Radość wynikała z tego, że ostatnie dwie godziny były wprost niesamowite, a niepokój stąd, że tłum zaczął żyć własnym życiem i nawet w momencie, w którym Deadline #01 dobiegło już końca, zdawał się wciąż stanowić pewną emergentną całość, której zachowania absolutnie nie dało się przewidzieć. Były oklaski na koniec akcji, były rozlegające się z megafonu (pożyczyłem na chwilę od jednego z uczestników) słowa o tym, że projekt dobiegł końca, a tymczasem chaos na placyku nie ustawał. Cały czas coś się działo, choć żadna przyczepiona do ściany karteczka nie była już w stanie zdefiniować, co to takiego. Kolejne spontaniczne pomysły uczestników kiełkowały, by zostać podchwyconymi przez większą lub mniejszą część społeczności. Niektóre ginęły w zarodku, inne aktywizowały ludzi na kilka chwil do kolektywnego działania, tylko po to, by po chwili zostać zastąpionymi przez inne.
     
To już nie były tylko poszczególne osoby, które założyły po zmroku okulary przeciwsłoneczne. To już nie był po prostu tworzony przez nie tłum. To było coś znacznie większego – dziwny, tajemniczy, nieco szalony, emanujący kreatywnością, spontanicznością i otwartością twór – DEADLINE.
|