Deadline #02,
czyli kreatywna ścieżka zdrowia




Pewnego październikowego wieczoru grupa niezwiązanych ze sobą osób pojawiła się w centrum Warszawy by przywdziać okulary przeciwsłoneczne i po zmroku wyruszyć w miasto. To uczestnicy tajemniczego projektu Deadline, który wbrew pozorom nie jest fikcją, lecz rzeczywistością. Pokazaliśmy wszystkim i samym sobie, że w mieście mogą dziać się rzeczy niezwykłe, jednak to jeszcze nie koniec. Już wkrótce Deadline powróci ponownie, a te słowa to Twoja przepustka do tego, by do nas dołączyć.

Pojaw się w niedzielę 14 listopada 2010 roku pod Rotundą i weź ze sobą okulary przeciwsłoneczne. Równo o godzinie 19:00 wyjmij je i załóż. Nie szukaj nas, to my znajdziemy Ciebie. Z mroku wyłonią się postacie w kapturach i przekażą wszystkim wtajemniczonym kartki z dalszymi instrukcjami. Do zobaczenia na miejscu akcji. Kolejna odsłona w następnym miesiącu!


Podsumowanie akcji

      Także i tym razem wszystko zaczyna się od tłumu pod Rotundą. Chodź godzina jest ta sama, to jednak ze względu na zmianę czasu wokół jest jeszcze ciemniej, niż za pierwszym razem. W tym popularnym miejscu spotkań jak zwykle tłok. Pośród wielu czekających tam na kogoś osób znajdują się też takie, które na kilka minut przed godziną dziewiętnastą wyciągają skądś okulary przeciwsłoneczne i je zakładają.
      Kilka chwil później z przejścia podziemnego wyłaniają się idące tuż obok siebie trzy postacie w kapturach. Wchodzą w ten tłum, po czym zaczynają lokalizować każdego, kto naznaczony jest przez okulary i zaczynają dyskretnie i bez słowa wręczać takim osobom kartkę papieru – instrukcje do projektu Deadline #02.
      W sumie rozdano 87 egzemplarzy. Kilka minut później pod Rotundą nie było już ani jednej osoby w ciemnych okularach. Wszyscy gdzieś zniknęli.
      Pomarańczowy kontener przy Kinotece. Ten sam, co podczas poprzedniej edycji. Także i tym razem, można poznać tam szczegóły jednej z misji. Osoby, które zbliżą się do niego, zdają się odchodzić stamtąd jakieś odmienione. Oczywiście nie wszyscy, niektórzy wciąż trzymają w rękach kartkę z instrukcjami, albo mają na sobie okulary przeciwsłoneczne. To błąd. Największą szansę na sukces mają ci, którzy pozostaną dyskretni.
      Placyk przy stacji metra Centrum jest tego wieczora pełen ludzi. Niektórzy na kogoś czekają, inni po prostu go przecinają. Pośród tych setek osób krążą postacie, które za wszelką cenę nie chcą być tym, kim naprawdę są. Nie rozpoznasz w nich uczestników projektu Deadline, chyba, że jesteś bardzo uważny, albo oni są nieostrożni.
      Co jakiś czas na placyku pada pewne pytanie. Zadają je sobie różne osoby. To pytanie z gatunku tych, których nie słyszy się zbyt często, a jednak tego dnia jest zadawane tak wiele razy. Różne osoby z pewną dozą niepokoju pytają się o to, gdzie można w pobliżu kupić żelki. Czasem w odpowiedzi słyszą, że ściany mają uszy i wtedy są bardzo zadowolone ze swoich poczynań, a innym razem słyszą rzeczy zupełnie inne, bądź też nie słyszą nic i wtedy nie jest to dobry znak. Z drugiej strony pomyłka może być ciekawym doznaniem interpersonalnym. Rzadko zdarza się sytuacja podobna do tej.
      Jakiś czas później grupa osób uważnie czyta jedną z karteczek przyklejonych gdzieś pośród ogłoszeń na tyłach kina Atlantic. Później chwytają leżącą gdzieś pod brudnymi, metalowymi drzwiami kredę i zaczynają tworzyć. Podczas Deadline #01 zeszły trzy opakowania kredy, każde po szesnaście kawałków, podczas gdy tym razem w zupełności wystarczyło jedno. Pozwala to zaryzykować stwierdzenie, że uczestnicy projektu Deadline dopasowują się do ilości dostępnej kredy. Bez względu na to, czy jest to jedno, czy trzy opakowania, to i tak zostanie zużyta całość.
      Chodnik w tym niepozornym zaułku zaczyna zamieniać się w jedną wielką deskę kreślarską, a wokół przechodniów zaczynają pojawiać się coraz to nowsze elementy wystroju wnętrza, w którym najlepiej będzie bawił się pewien typ osób, których ani Ty, ani ja tak naprawdę nigdy nie widzieliśmy i z definicji ich nie zobaczymy.
      W pewnym momencie zauważam, jak grupka wtajemniczonych zrywa kartkę i usiłuje opuścić z nią miejsce akcji. Dyskretnie zwracam uwagę, żeby przykleili ją z powrotem, bo przecież szczegóły misji mogą przydać się jeszcze innym osobom. Zapamiętanie następnej lokalizacji, którą należy odwiedzić, chyba nie jest aż tak trudne. Pamiętajcie, że projekt Deadline w dużym stopniu opiera się na poszanowaniu pewnych zasad, dzięki którym wszyscy jesteśmy w stanie brać udział w tym niezwykłym przedsięwzięciu. Bardzo łatwo naruszyć tę delikatną strukturę, o czym napiszę więcej nieco dalej.
      Kolejne wytyczne czekają na nas na słupie ogłoszeniowym przy Empiku na Marszałkowskiej. Słupy ogłoszeniowe i ściany oblepione plakatami stają się nieodłącznym elementem Deadline’u. Jest w tym coś klimatycznego, że informacje kluczowe dla zrozumienia pozytywnego chaosu, który za sprawą wtajemniczonych wkrada się na trochę na ulice miasta, są widoczne dla wszystkich przechodniów gołym okiem, jednak toną w szumie informacyjnym pooblepianych kartkami i karteczkami płaszczyzn powierzchni pionowych wielkiego miasta.
      Jeśli czytając poprzednie zdanie odnosiłeś wrażenie, że właśnie masz przed oczami coś bardzo dziwnego i nie do końca zrozumiałego, to być może masz taki sam wyraz twarzy, jak osoby, które były świadkami czwartej misji. Ale po kolei!
      Czasu było jeszcze dużo. Wtajemniczeni zaczęli gromadzić się w pasażu i na placyku nieopodal restauracji KFC przy Marszałkowskiej. Niektórzy stali, inni siedzieli na ławkach. Wszyscy czekali na tę konkretną godzinę.
      Tutaj można było wyraźnie dostrzec jeden z większych problemów projektu Deadline. To ten sam mechanizm, o którym wspominał legendarny Bill, twórca zjawiska znanego jako FM, gdy ostatnia odsłona jego nowojorskiego projektu wyrwała się spod kontroli. W roku 2003, podczas akcji znanej jako MOB #8, pośród uczestników pojawił się charyzmatyczny człowiek z walizką, który po otwarciu jej wieka okazał tłumowi znajdujący się w środku neon. Mężczyzna z walizką ułożył dwa palce w znak pokoju, na co zgromadzeni zaczęli skandować "Peace!". Nie tak miała wyglądać ta akcja, ale nie było sensownego sposobu, by powstrzymać tłum. Odrębną kwestią pozostaje to, czy był sens to robić. Nie tak miał wyglądać MOB#8, ale ludzie bawili się bardzo dobrze, a całość prezentowała się ciekawie i wpisywała się w klimat tego typu działań. Bill pogodził się z tym, co się stało. Zaakceptował fakt, że projekt wyrwał się spod kontroli.
      To, co wydarzyło się podczas nowojorskiego MOB #8 jest nieodłącznym elementem działań w przestrzeni miejskiej. Nie sposób zaprogramować wszystkiego w taki sposób, żeby przebiegało ściśle według planu. Jednostki potrzebują pola do manewru, a tłum ludzi potrzebuje go jeszcze więcej. Ogromna grupa ludzi, szczególnie taka, którą motywuje się do działania w sposób twórczy, chce wyginać ramy, w których każe jej się działać. Przygotowując projekt zawsze warto o tym pamiętać i nie ma co gniewać się na ludzi, że nie wszystko idzie zgodnie ze scenariuszem, lecz należy ten scenariusz projektować tak, żeby uwzględniał to, co spontaniczne, nieprzewidywalne i oddolnie proponowane.
      Gdzie jest granica? Myślę, że tam, gdzie projekt traci swój pierwotny sens. Posłużę się skrajnym przykładem i opiszę sytuacje, w której nagle wszyscy decydują się iść do domu w trakcie jednej z misji. Rzecz niewątpliwie spontaniczna, w pewien sposób twórcza, nieprzewidywalna, ale czy naprawdę o to chodzi? Myślę, że nie. Dlatego nie są dobre takie incydenty, jakie miały miejsce przed misją numer cztery, która w dużym stopniu opierała się na zaskoczeniu, dyskrecji i ciszy, a wiele osób zaczęło zachowywać się głośno, zwracając tym samym na siebie uwagę potencjalnych widzów i narażając w ten sposób na szwank element zaskoczenia. Na szczęście w tłumie działały postacie w kapturach, które dyskretnie upomniały nierozważnych wtajemniczonych. W poszczególnych grupkach zrobiło się trochę ciszej, a jako, że do rozpoczęcia misji było jeszcze trochę czasu, to na nowo udało nam się odbudować naszą niepozorność (oczywiście na tyle, na ile jest to możliwe, gdy w okolicy pojawia się nagle tak duża liczba osób).
      Godzina 19:42. Na dworze ciemność. Klienci restauracji siedzą w ciepłym, oświetlonym wnętrzu i jedzą. Nagle za oknami zaczynają pojawiać się kolejne postacie w ciemnych okularach. Podchodzą coraz bliżej i bliżej. Przylegają do szyb. Większość z nich stoi w milczeniu i wpatruje się przed siebie. Jedynie niektóre coś mówią i poruszają się nieznacznie. To jest blisko setka osób. Wszystkie przeszklone ściany są przez nich opanowane i próżno szukać pustego kawałka szyby.
      Ludzie obserwują ze zdziwieniem. Inni starają się zachowywać tak, jakby nic się nie działo, co tylko potęguje kuriozalność sytuacji. Znajdujący się w środku restauracji czarnoskóry mężczyzna wyciąga aparat i zaczyna robić zdjęcia. Postacie w ciemnych okularach są wszędzie. Pracownicy nie interweniują. Spacerujący po ulicy przypadkowi przechodnie nie wiedzą, co się dzieje. Niektórzy podchodzą do szyby, żeby zajrzeć do środka. Tymczasem postacie w ciemnych okularach wciąż patrzą przed siebie.
      Stan ten trwa trzy minuty. Nagle wszyscy zaczynają się rozchodzić.
      Kończy się też taśma w kamerze. Tak jest, mamy kamery i aparaty. Starannie dokumentujemy cały projekt.
      Człowiek z kamerą biegnie w stronę lokalizacji następnej karteczki, jedna z postaci odpowiedzialnych za fotodokumentację również, podczas gdy druga pędzi do Empiku, aby zdobyć nową kasetę.
      Ja w międzyczasie zdejmuję kaptur, chowam okulary przeciwsłoneczne i już jako zwykły człowiek wchodzę do KFC, żeby poprosić mężczyznę z aparatem o przesłanie fotek na maila. Daję się złapać na stareotyp zagranicznego turysty (ciemna karnacja + aparat fotograficzny) i po przywitaniu się po polsku, zaczynam tłumaczyć po angielsku w czym rzecz - jak się okazuje, zupełnie niepotrzebne, gdyż mój rozmówca świetnie mówi po polsku. Zostawiam wizytówkę i biegnę dalej. Niestety, po akcji nie otrzymałem obiecanych fotek.
      Biegnąc w stronę następnego przystanku wpadam na jedną z postaci odpowiedzialnych za fotodokumentację, która mówi mi, że w Empiku nie ma kaset. Zbaczamy do pobliskiego punktu foto i tam udaje nam się taką nabyć. Jak to możliwe, że spośród wszystkich czystych kaset, jakie mam, chwyciłem akurat taką, której długość to tylko trzydzieści minut? Teraz ze świecą takiej szukać - sześćdziesiąt minut jest standardem.
      Jak widać, zaskakujące wpadki są możliwe nawet w przypadku projektu, który przygotowywany jest z ogromną dbałością o szczegóły. Przykłady tej troski o projekt? Spotkanie zakulisowe rozpoczęło się ze znacznym wyprzedzeniem, na godzinę przed startem Deadline, w każdym z punktów były po dwa egzemplarze kartki z misją (a trzeci miała przy sobie jedna z postaci w kapturach, która choć brała udział w akcji razem z pozostałymi uczestnikami, to jednak zgodnie z zaleceniami wykonywała poszczególne misje najszybciej, jak to możliwe, żeby zdążyć jako jedna z pierwszych osób dotrzeć do punktu, w którym miała znajdować się kolejna karteczka i w razie czego uzupełnić braki). Fotografów było sporo. Obecność kluczowych z punktu widzenia projektu kontenerów, słupów ogłoszeniowych i innych elementów przestrzeni miejskiej została sprawdzona i potwierdzona na kilkadziesiąt godzin przed rozpoczęciem Deadline. To oczywiście tylko niektóre przykłady. Musicie uwierzyć, że za kulisami dzieje się wiele. Za każdym razem jest sporo planowania, rozważania różnych wariantów i obmyślania planów B oraz planów C. Umiejętność improwizacji również się przydaje.
      Docieram do niebieskiego kontenera na śmieci stojącego na tyłach restauracji McDonald’s. Po drodze mijam kilka innych. W tym mieście jest sporo kontenerów, na które na co dzień nie zwracamy uwagi.
      Tam już w najlepsze trwa wykonywanie misi numer pięć. Wszędzie jest pełno osób robiących sobie zdjęcia. Część z nich zostanie wysłanych po chwili MMSami na mój adres mailowy. Spóźnialscy doślą zdjęcia mailem albo wrzucą je na Facebooka. Będą też tacy, którzy nie podzielą się nimi wcale.
      W pobliżu kontenera szaleństwo. Część osób siedzi na ziemi. Niektórzy pojedynczo, inni w grupach. Wszyscy przybierają tę samą charakterystyczną pozę. Czy tym właściwym palcem jest palec wskazujący, czy może środkowy? Ktoś prosi mnie o zrobienie grupowego zdjęcia i pokazuje na kilku gości siedzących na chodniku. Bardzo podobne ułożenie ciała. Ktoś wdrapał się na bardzo wysokie rusztowanie, usiadł na nim i próbując ułożyć nogi w pewien specyficzny sposób, wskazał palcem dokładnie tak samo, jak jedna z postaci na pewnym manierystycznym obrazie. Na wyświetlaczu ciekłokrystalicznym czyjegoś aparatu fotograficznego widać zdjęcie fragmentu wspomnianego dzieła sztuki. Właściciel aparatu i jego znajomi co jakiś czas rzucają okiem na miniaturkę, żywiołowo o niej dyskutują, po czym znowu wracają na ziemię. Biorę aparat i robię obiecane zdjęcie. Człowiek na rusztowaniu wdrapuje się coraz wyżej i wyżej. Kilka osób wskakuje na pobliski kontener, znacznie wyższy od tego na śmieci - to jest zdecydowanie ponad trzy metry. Gdzieniegdzie kolejne osoby siadają na ziemi, układają nogi w ten sam sposób, dodają do tego rękę, ustawiają odpowiednio głowę i widać kolejne błyśnięcia flesza.
      Neon w walizce bywa niebezpieczny.
      Po jakimś czasie to wszystko dobiega końca. Człowiek schodzi z rusztowania. Kilka innych osób zeskakuje z ogromnego kontenera. Po ludziach siedzących na chodniku nie ma śladu. Światła lamp błyskowych ustały. Wszyscy gdzieś zniknęli. Został tylko kontener na śmieci i przyklejone do niego kartki papieru.
      Nieopodal, po drugiej stronie ulicy Świętokrzyskiej, kolejne osoby zaczynają pojawiać się przy słupie ogłoszeniowym naprzeciwko kebabów. Na ustach wszystkich są takie słowa jak „poprosić”, „powiedzieć”, „znaleźć kogoś”, ale też niestety „zaaranżować” oraz „zrób tak”. Ktoś mógłby rzec, że nie taki był sens tej misji, ale przecież sytuacja zaaranżowana jest po prostu bezpieczniejszym wariantem tej rzeczywistej, więc lepiej wykonać tę misję w ten sposób, niż nie wykonywać jej wcale. To trochę jak manewry wojskowe na poligonie, przyjacielski sparring przed właściwą walką bokserską albo trening przed meczem.
      Ile osób zmieniło tego wieczora świat na taki, jaki im się marzy? Tego nie wiemy. To jedna z tych misji, których trudno doświadczyć z perspektywy obserwatora (podobnie jak np. misji z drzwiami z Deadline #01).
      Uczestnicy zmierzający na parking znajdujący się mniej więcej nad stacją metra Centrum nie mogli wiedzieć, że na karteczce, której szukają, znajdują się szczegóły ostatniej już misji. Aby je poznać, należało odnaleźć mało używane wejście prowadzące na antresolę.
      W tym momencie nastąpiło coś, czego się obawiałem. Jeśli ktoś ma jeszcze jakiekolwiek wątpliwości, dlaczego z taką drobiazgowością przygotowuję kolejne plany B i plany C, to przedstawiona tutaj sytuacja niech będzie najlepszym wytłumaczeniem takiego stanu rzeczy.
      Otóż, gdy docieram w odpowiednie miejsce, okazuje się, że nie ma tam żadnej karteczki z instrukcjami. Nie pomogło przyczepienie kopii w dwóch różnych miejscach. Na szczęście mieliśmy jeszcze dodatkowe zabezpieczenie. Jedna z postaci w kapturach podążała tym samym szlakiem, co uczestnicy projektu i miała przy sobie po rezerwowym egzemplarzu każdej z kartek z instrukcjami. Człowiek ten docierał w każde z miejsc jako jedna z pierwszych osób, upewniał się, czy wszystko jest w porządku, a jeśli nie było, to doczepiał rezerwowy egzemplarz.
      Przypomnę tylko, że w poprzedniej edycji zabezpieczenia były jeszcze bardziej skrupulatne: dziewczyna w kapturze podążała o kilka kroków przed uczestnikami i miała przy sobie specjalną rozpiskę z godzinami, w których powinna pojawić się w poszczególnych miejscach, tak żeby dotrzeć tam jeszcze zanim minie Deadline na poprzednią misję.
      Niestety, w przypadku ostatniego punktu Deadline #02, także i postać w kapturze zawiodła. Człowiek ten dotarł tam znacznie później niż wielu uczestników. Podejrzewam, że część osób mogło się w tym momencie wykruszyć. Na szczęście był jeszcze jeden plan awaryjny.
      Gdy zauważyłem zdezorientowanych wtajemniczonych błąkających się po okolicy, postanowiłem głębiej naciągnąć kaptur, przywdziać okulary i oznajmić wszystkim, że szczegóły tej misji przekażę ustnie. Gdy wyjaśniałem zasady, postać w kapturze w końcu nas odnalazła i przyczepiła rezerwowy egzemplarz. Kto zerwał te dwa pierwsze? Służby mundurowe? Ktoś odpowiedzialny za czystość w metrze? Któryś z uczestników? Przypadkowy przechodzień? Żul, którego podczas rozwieszania karteczek widzieliśmy śpiącego na klatce schodowej za szybą?
      To chyba dobry moment, żeby przytoczyć inną anegdotę. Opisana sytuacja miała miejsce podczas ostatnich przygotowań do projektu, kiedy to spacerowałem razem z innymi zakapturzonymi po kolejnych punktach kreatywnej ścieżki zdrowia i rozwieszaliśmy karteczki z misjami. Wyobraźcie sobie, że zauważacie grupę ludzi, która zatrzymuje się w jakimś zaułku na tyłach kina i zaczyna wykazywać ponadprzeciętne zainteresowanie pewną ścianą pooblepianą plakatami. Przyczepiają tam najpierw jedną karteczkę, a później drugą. Sytuację tę dokumentuje trzech fotografów i jeden człowiek z kamerą. Po chwili w rogu, tuż obok metalowych drzwi, rozsypują kredę, którą dodatkowo łamią na mniejsze kawałeczki. To z pewnością przykuwa uwagę i zmusza do zadania sobie pytania o to, co tam się właściwie do cholery dzieje. Scenę tę obserwują kolejni przechodnie, a wśród nich pewien punk, który paląc papierosa przygląda się wszystkiemu z oddali. Gdy ruszamy w kierunku kolejnego punktu, on podchodzi do ściany i zaczyna czytać instrukcje. Wracam się więc, żeby zaprosić go do udziału w projekcie, a nasza rozmowa przebiega mniej więcej w taki sposób:
      - Zapraszamy do wzięcia udziału w projekcie. Zaczyna się o godzinie dziewiętnastej pod Rotundą.
      - Ale ja jestem z policji – odpowiada punk.
      - Eee... No... To i tak zapraszamy.
      - Jestem, jebanym, kurwa, psem.
      - OK - mówię z pewną niepewnością w głosie.
      - Jestem, pierdolonym, kurwa, psem.
      W tym momencie decyduję się nie ciągnąć tej rozmowy dalej i wracam do reszty ekipy. Widzę, jak „policjant” zrywa jedną z kartek i zaczyna ją czytać. Czas nas nagli, więc idziemy przygotowywać kolejne punkty, ale już wiemy, że trzeba będzie tutaj wrócić, żeby zobaczyć, czy nie zerwał też drugiej karteczki i czy nie rozdeptał albo nie zabrał kredy (w pogotowiu jest oczywiście plan B także i na tę sytuację, czyli rezerwowe pudełko z kredą).
      Misję tę wykonują jakiś czas później dwie postacie w kapturze, które donoszą, że z kredą oraz z drugą karteczką z instrukcjami jest wszystko w porządku. Już w trakcie trwania projektu, jedna ze wspomnianych zakapturzonych postaci dowiaduje się od kogoś, kto z owym tajemniczym człowiekiem pił tego dnia alkohol na Chmielnej, że rzeczywiście był on przez pięć lat policjantem.
      Ale koniec tych dygresji. Wróćmy do momentu, w którym grupa wtajemniczonych stoi zgromadzona wokół pewnego mało używanego wejścia na stację metra Centrum i słucha tego, co mówi do nich postać w kapturze i okularach przeciwsłonecznych. To instrukcje do ostatniej misji tego wieczoru.
      Po chwili wszyscy wyjmują skądś kartki papieru, które dostali na początku projektu. Nie mogli przypuszczać, że przydadzą im się do jednego z zadań. Rewers instrukcji do Deadline #02 przechodzi metamorfozę. W ruch idą rozmaite narzędzia do pisania. Ja przyniosłem ze sobą markera, ktoś ma długopis, ale instrukcje wyraźnie mówią, że nie są to jedyne możliwości – niektóre z nich mogą być naprawdę absurdalne. Na jednym ze zdjęć z akcji widać, jak ktoś rysuje cieniem do powiek. Zamiast biurek ludzie używają tego, co jest akurat pod ręką – czyichś pleców, szyb, chodnika. Jak się za jakiś czas okaże, niektórzy zamiast kartki papieru będą posługiwali się dłońmi z wystawioną liczbą palców odpowiadającą wybranej przez siebie liczbie. To nie jedyny przykład zdolności improwizacyjnych uczestników. Przykładowo, jedna z uczestniczek nie wzięła ze sobą okularów przeciwsłonecznych, więc na rozpoczęciu akcji zjawiła się z kartką papieru, na której były one narysowane, a całość była przyczepiona do jej głowy za pomocą nitki.
      Uczestnicy wciąż tworzą coś na swoich kartkach. Wszyscy się spieszą, ponieważ przez komplikacje związane z instrukcjami, czasu zrobiło się bardzo mało, a przecież już za chwilę trzeba być na placyku przy stacji metra Centrum, bo to w końcu misja kolektywna, która musi zostać wykonana w sposób synchroniczny.
      Na placyku jest zadziwiająco dużo osób. Najwyraźniej incydent z brakującymi karteczkami nie odbił się aż tak bardzo na frekwencji. Ostatnia misja już trwa. Wtajemniczeni mają przy sobie ogromne kostki domina. Łączą się ze sobą w pewien konkretny, znany im wszystkim sposób. Ktoś wykrzykuje jakąś liczbę, ktoś krzyczy zupełnie inną. Z pojedynczych osób robią się pary, trójki, czwórki i w końcu wieloosobowe łańcuszki. Te z kolei zaczynają łączyć się ze sobą i powstaje ogromny krąg. Dla przypadkowego przechodnia musi to być dosyć niezrozumiałe. Dlaczego ci wszyscy ludzie są tacy rozentuzjazmowani? Czemu grupują się w ten sposób? Po co te ogromne kostki domina? Co tutaj się właściwie dzieje?
      Po jakimś czasie słychać odliczanie. Dziesięć, dziewięć, osiem, siedem... Gdy dochodzimy do zera, rozbiegamy się. Przynajmniej w teorii. W praktyce część osób zostaje. Dopiero za jakiś czas opuszczą miejsce wykonywania ostatniej misji. Podobnie jak w przypadku pierwszej odsłony projektu, także i tym razem część osób po prostu nie chce kończyć. Przewidziałem to. Właśnie stąd pomysł na końcowe odliczanie. Z jednej strony chodziło o ciekawy efekt dla osób postronnych, a z drugiej o znalezienie sposobu na to, żeby uczestnicy nie gromadzili się na miejscu akcji już po jej zakończeniu. W pewnym stopniu się to udało, ale jak widać nie do końca. Część osób zostało na placyku, chcąc więcej i więcej, ale na to będą musieli poczekać do trzeciej odsłony.
      Projekt Deadline #02 dobiega końca.
      Pamiętacie, jak po Deadline #01 pisałem o dwóch literach E? Elastyczność oraz ewolucja. Ten projekt zmienia się i to na kilka różnych sposobów. Czasem chodzi o zmiany wprowadzane przeze mnie, a innym razem o to, co dzieje się w wyniku efektu neonu w walizce.
      Ten projekt jest niewątpliwie ogromnym sukcesem, ale zarazem czymś bardzo niebezpiecznym. Deadline jest niezwykle trudny do ujarzmienia. Jego uczestnicy zdolni są do przejścia od manierystycznego obrazu do przesiadywania na szczycie rusztowania. Wydobycie pokładów twórczej energii z tak wielu osób jednocześnie może być niebezpieczne.
      Aż boję się tego, co może stać się dalej.
      Gdy konstruowałem ten projekt, wiedziałem, że chcę zrobić minimum trzy edycje. Do pierwszej odsłony przygotowywałem się od kilku lat. Pomysł przez długi czas leżał w wirtualnej szufladzie, z której wyciągałem go co jakiś czas, uważnie oglądałem, nieco modyfikowałem i chowałem z powrotem. Zależało mi na tym, żeby stworzyć coś nowego. Pewien nowy pomysł na działanie w przestrzeni miejskiej, funkcjonujący gdzieś pomiędzy FM a UP. Udało się to wyśmienicie. Po wielokrotnym przerabianiu szkiców, zmienianiu koncepcji i usprawnianiu pomysłu na to, czym miałby być Deadline, powstała rzecz sprawnie działająca, spójna i mająca potencjał na wiele, wiele edycji. Jednak jako efekt uboczny tego wszystkiego pojawił się również neon w walizce tak potężny, że dochodzę do wniosku, iż projekt ten trzeba zniszczyć, zanim stanie się coś złego.
      Ostatnia misja drugiej odsłony miała skończyć się wspólnym odliczaniem i rozbiegnięciem. Tak jak wspominałem wcześniej, z jednej strony chodziło o uzyskanie ciekawego efektu dla osób postronnych, a z drugiej o uniknięcie takiej sytuacji, jaka miała miejsce miesiąc temu, gdy wszystko wyrwało się spod kontroli, a po uczestnikach zostało sporo śmieci. Tym razem było nieco łagodniej, ale usypanie niewielkiej sterty z tego, co jeszcze przed chwilą było papierowymi kostkami domina typu handmade oraz podpalenie jej, to nie jest coś, co pozwala na zachowanie spokoju.
      Misja polegająca na stworzeniu projektu Deadline dobiegła końca. Teraz nadszedł czas na nowe zadanie - trzeba ten projekt zniszczyć.
      Ale zanim to nastąpi jest jeszcze Deadline #03. Miały być minimum trzy odsłony i będą. Zapotrzebowanie jest na znacznie więcej, ale marzy mi się zakończenie tego wszystkiego w odpowiednim momencie. Taki może nadarzyć się w styczniu. Mam pewien pomysł. Wiem jak zniszczyć ten projekt z klasą. Zrobienie tego podczas czwartej edycji wydaje się być najrozsądniejszą decyzją. Przypomnijcie sobie, w jakich okolicznościach narodziła się oryginalna walizka z neonem, a być może wpadniecie na pewien trop.
      W drodze powrotnej po zakończeniu Deadline #02 nagraliśmy zwiastun filmowy Deadline #03. Jeszcze tego samego dnia w sieci pojawia się tekst promujący trzecią odsłonę. To chyba najbardziej lakoniczna zapowiedź z możliwych.
      Misje na Deadline #03 są już w większości rozpisane. Prace nad Deadline #04 również są dosyć zaawansowane.
      Projekt trwa w najlepsze.
      Wciąż nie ujawniam światu swojej tożsamości, choć co bardziej uważni obserwatorzy mogą się jej domyślić (wyjaśniłem to w podsumowaniu poprzedniej odsłony projektu). Do tej pory nie dotarły do nas media. Z zapowiedzi poszczególnych odsłon, na które można natknąć się w sieci, niewiele wynika. Dla osób postronnych projekt wciąż pozostaje enigmą. Działamy bardzo dyskretnie, zza ciemnych okularów.
      Kolejna odsłona w grudniu. Jeszcze jedna w styczniu. I koniec. Deadline dla projektu Deadline został już wyznaczony. Ten projekt odejdzie z hukiem, zanim sam wybuchnie rozsadzony przez nieposkromioną twórczą energię jej uczestników.
      Ci, którzy czytają mnie uważnie i zarazem orientują się w światku podziemnych inicjatyw w przestrzeni miejskiej, już wiedzą, do czego zmierzam. Tak jest, podczas Deadline #04 dokonamy abordażu. Wpadniemy w sam środek innej akcji. Z uśmiechem na ustach i kolorowymi rekwizytami w dłoniach.
      Deadline nadejdzie o północy.
      Tak jakby.